Reżyser Mark Waters po raz kolejny pokazuje, że wierzy w życie po życiu. W swym "Jak w niebie" kazał Markowi Ruffalo zakochać się w duchu umierającej Reese Witherspoon, a dziś nasyła bandę dziwacznych widm na Matthew McConaugheya, by opowiedzieć historię przemiany cynicznego uwodziciela w statecznego romantyka. Jego "Duchy moich byłych" mogłyby służyć jako reklama bezalkoholowych wesel. Oto Connor Mead (Matthew McConaughey) przybywa na ślub swego młodszego brata. Niepoprawny kobieciarz, którego łóżkowe zdobycze mogłyby zapełnić niewielki stadion, najpierw obmacuje matkę panny młodej, później flirtuje z średnio cnotliwymi druhnami, by ostatecznie zalać się w sztok przy użyciu kolejnych szklaneczek szkockiej. Gdy w stanie mocno wskazującym uda się do toalety, spotka w niej ducha swego wuja (Michael Douglas), faceta, który zaszczepił w nim cyniczne zasady i mentalność seksualnego myśliwego. Niedługo później pijany przystojniak spotykał będzie duchy byłych kochanek (i nie tylko), dzięki którym z dalszej perspektywy zobaczy swoje dotychczasowe życie i zrozumie, że czas porzucić kawalerskie ścieżki. Wyjątkowo pomocna będzie przy tym obecność na ślubie urodziwej Jenny (Jennifer Garner), pierwszej miłości Connora, która jak wiele innych niewiast może wiele zarzucić blondwłosemu lowelasowi. Gdyby "Duchy moich byłych" wyreżyserował Terry Gilliam lub Tim Burton, byłaby to zapewne porywająca, makabryczna komedia. W rękach Marka Watersa okazuje się bardziej konwencjonalną romantyczną opowiastką – niepozbawioną uroku, ale od początku do końca przewidywalną. W amerykańskim kinie historia podrywacza, który staje się wrażliwcem, jest już niemal tak zgrana jak opowieść o pucybucie zostającym milionerem. I choć dystrybutorzy reklamują "Duchy..." jako romantyczną wersję "Opowieści wigilijnej", filmowi Watersa bliżej do sztampowego lekkiego melodramatu, aniżeli powieści Dickensa. Trudno to jednak uznać za zarzut, bo reżyser ani przez chwilę nie stara się udawać, że jego film jest czymś więcej niż komedią o przystojnym panu i ładnej pani. Miłośników komedii romantycznych nie spotka więc rozczarowanie – "Duchy..." skrojone są precyzyjnie według zasad rządzących tym filmowym gatunkiem. Co więcej – film Watersa przynosi kilka miłych zaskoczeń. Znajdziemy w nim autoironiczną sekwencję teledysku, w którym kadry z miłosnego życia Connora zmieniają się w rytm "Time after time" Cyndi Lauper oraz inne udane dowcipy. Ale największym zaskoczeniem jest Matthew McConaughey. Facet dysponujący mimiką godną Kasi Cichopek, tym razem okazuje się wcale nie najsłabszym elementem filmowej opowiastki. Jego Connor nie tylko jest mniej drewniany od większości postaci granych przez amerykańskiego przystojniaka, ale wręcz nierzadko okazuje się zabawny i przekonujący. Choćby dla tego niecodziennego zjawiska warto zobaczyć film Watersa.
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu